Strona Główna

15 lat Stowarzyszenia

Historia Kamieńska

Herby z Kamieńskiem związane

Jeszcze słychać śpiew
i rżenie koni…


Audiencja u Jana Pawła II

Uroczystości

Echo Kamieńska

Statut

Konkursy

Kontakt z Nami




























































































































































































































































na górę strony


BRAWUROWY NOCNY WYPAD OCHOTNIKÓW Z 2-GO PUŁKU STRZELCÓW KONNYCH
- relacja por. Tadeusza Rogatko opowiedziana w 1945r.
Bolesławowi Łączyńskiemu bratu mjr Włodzimierza Łączyńskiego.
- kliknij po więcej


Po południu przez otwarte okna chłopskiej chaty doleciał uszu dowódcy szwadronu tętent galopu.
- Panie poruczniku, goniec od Kamieńska - zameldował wartownik alarmowy, uderzając ostrogami w drzwiach.
Tętent wyraźniał. Głos kopyt posypał się pod opłotek. Kłąb kurzu spod osadzonego konia wionął na dalie i gladjole ogródka.
- Panie Poruczniku, nieprzyjaciel wszedł do miasteczka - meldował goniec - broń pancerna. Pierwsze idą sześć czołgów. Pan kapral został jeszcze na obserwacji.
- Dobrze.
Oficer spojrzał na zegarek, sięgnął do torby po blok meldunkowy napisał datę.
" o godzinie 14-tej 30 - zaczął - otrzymałem mel...."
W ten odezwał się głos maszyny. Zajechał łazik. Wysiadł dowódca pułku - płk. Mularczyk.
Dowódca szwadronu podał, właśnie otrzymałem wiadomość. Pułkownik wydawał się już wiedzieć o Niemcach, nawet jakby przyjechał tu z gotowym planem.
- Tak przygotuje pan ludzi na wypad nocny - rzekł spokojnie - szczegóły podam wieczorem osobiście lub przez pana majora Włodzimierza Łączyńskiego.
Obudził się motor pojazdu. W kilka minut potem samochód zginął w kłębie kurzu.
Dowódca szwadronu sam wybrał starannie 56 ludzi, kazał szefowi nakarmić ich i natychmiast położyć spać w jednej stodole. Jakże się cieszył, że jego wybrał na taką robotę.
Nie było już daleko do zmroku. Zbyt wolno zdawał się ciągnąć czas, lecz przybliżała się oczekiwana chwila, kiedy krajobraz pokryje noc. Wtedy pójdą wytkniętą drogą, zaskoczą uderzą....... Porucznikowi oczy błyszczały na samą myśl. Niecierpliwił się, chciałby już prędzej otrzymać szczegółowe rozkazy. Dłużyła się każda minuta czasu nieruchomej bryły czasu. Posterunki obserwacyjne nie dawały znaku życia. Nieprzyjaciel na węźle dróg wydawał się nie interesować się ich kierunkiem. Dla ich motorów byłoby rzeczą kilku minut ustalić, czy Ozga jest wolna. Czemu nie rozpoznają?
Nagle znów zaterkotał motor łazika. Do kwatery dowódcy szwadronu wszedł drugi adiutant pułku.
- Z czym pan przybywa?
- Z rozkazu dowódcy pułku mam powiedzieć, że wypad szwadronu odwołany. Akcję tę wykona pułk. Dowódca pułku każe przygotować miejsce dla koniowodów, kwaterę z zasłonami na oknach i światłem.
Porucznik Cosial - o którym wszyscy wiedzieli, że miał niebawem odejść do szkoły topografów - ma być w pogotowiu.
Dowódca szwadronu milczał. Oto w jednej chwili nastąpiła zasadnicza zmiana. Coś przesunęło się tam, poza jego zasięgiem, nawet świadomością. Nie ten pionek miał być poruszony na szachownicy.
Było dwie godziny do północy, gdy przyjechali. Wynurzyli się z czerni mroku masą olbrzymiejących, konnych sylwetek. Bez hałasu - bełchatowskiej szosy, polną drogą, z lewa weszli do, opróżnionej z mieszkańców, części wsi. Już teraz nie mówili prawie. Byli wybrani ze wszystkich szwadronów pułku, z masy ochotników - według opinii niższych przełożonych - najlepiej orientujący się w terenie, nie mający kurzej ślepoty, nakarmieni, pokrzepieni kilkoma godzinami snu, pełni zapału dla pociągającego przedsięwzięcia.
- Do zsiadania - Padła, cichsza niż zwykle, komenda, a za nią krótko - Z koni.
Koniowodowych mieli ze sobą. Zanim odprowadzono zwierzęta, każdy odpiął ostrogi. Było to jakby symbolem wykluczenia elementu konia z bezpośredniego zetknięcia się z pancernymi maszynami. Nie zabrano też masek przeciwgazowych, łopatek, żadnego zbędnego obciążenia. Nawet żadnych dokumentów nie wolo było mieć w kieszeni. Każdy pozostawiony trup miał być szczególnie niemy, nie mógł niczym przemówić, niczym zdradzić. Zostawała dla zgadującego wroga tylko barwa polskiego sukna, polska broń, kawaleryjskie buty i hełm.
Spieszeni strzelcy odeszli do stodoły. Jeszcze mogli dać spocząć ciału, choć niecierpliwość sprężała każdy ludzki nerw. Zciszony ruch noc całą zdawał się przetykać dziwną tajemniczością. Z Kamieńska Niemcy nie ruszali się. Co zamyślają? Czy jeszcze tam są?, doprawdy jakby ich nie było....
- Panowie oficerowie, podchorążowie, podoficerowie i starsi strzelcy na odprawę -zarządził adiutant.
Około dwudziestu ludzi natłoczyło się do chłopskiej komory. Ze stołu, znad mapy, świeciła pod hełmy w skupione twarze pospolita, naftowa lampa, wyjęta z drucianej oprawy, zwisającej od sufitu. Między postacie żołnierzy padało światło na wysokie piernaty łóżek. Piętra poduszek rzucały połamane, dziwaczne cienie na bielone ściany między przyciemnione oleodruki świętych obrazów. Dowódca pułku Józef Mularczyk i mjr Włodzimierz Łączyński stali po przeciwnej stronie stołu.
- Położenie - zagaił pułkownik - oddział wyłoniony z pułku, w m. Ozga. Nieprzyjaciel rozpoznany w m. Kamieńsk. Broń pancerna w sile kilkudziesięciu czołgów.
- Zadanie: wypadem nocnym uderzyć na m. Kamieńsk, zniszczyć możliwie jak najwięcej sprzętu i sił żywych nieprzyjaciela.
- Wykonanie: do marszu w czterech grupach, liczących około dwudziestu ludzi każda pod dowództwem oficera. Mjr Włodzimierz Łączyński dowódcą całości. Ma przydzielonego oficera z drugiego szwadronu w poczcie dwóch podoficerów z rakietnicami. Tu zostaje szwadron jako ubezpieczenie. Otrzyma specjalne rozkazy. Uderzy w razie potrzeby. Uzbrojenie oficerów i podoficerów w pistolety i granaty, strzelców w karabinki z bagnetem i granaty. Też zabrać butelki z benzyną. Wszyscy bez płaszczy, bez ostróg i jakichkolwiek zbędnych części rynsztunku.
Tu spojrzał na swojego zastępcę, jakby wraz z dowódcą oddziału oddając mu głos.
- Oddział - podjął major Łączyński - od razu dzieląc się na grupy, wychodzi o godzinie 23 w największej ciszy. Ubezpieczenie szperaczami od czoła. Przez mostek kolumienkami, potem dwiema równoległymi grupami. Por. Cosial, jako topograf ma za zadanie doprowadzić oddział terenem na miejsce przeznaczenia. O, tędy - przychylił się nad rozpostartą mapą i wskazał palcem.
- Proszę bliżej - odezwał się, podnosząc oczy na stojących podwładnych.
Z szuraniem nóg stłoczonej masy podsunęli się . Wszystkie oczy wpatrzyły się w oświetloną płonącym knotem, mapę w środku której między promieniami szos widniał mały nadruk nazwy miejscowości.
- Tędy mówi mjr. - za mostkiem na prawo, za wzgórzem, przez ten lasek, potem przez strumyk i te polne drogi..., o, tędy - tu przeciął paznokciem niebieską strugę i dwie czarne linijki dróg - potem znów do tego większego lasu i tu przez pola, na przełaj. Teraz dwie pierwsze grupki zajdą tu od boków między tę drogę polną a szosę radomszczańską, trzecia głębiej między te dwie szosy, a czwarta tu, z tyłu , między szosę od Gorzkowic a tę z Piotrkowa. Zrozumiano?
- Tak jest, panie majorze - odezwało się kilka pojedynczych głosów.
- Więc powtarzam - podjął major.
Jeszcze raz, pokazując szczegóły terenu, dowódca wypadu przebiegł trasę. Przez oczy obraz mapy zdawał się utrwalić w mózgach patrzących.
- Przypominam - ciągnął dalej major -w czasie trwania marszu nikt nie śmie rozmawiać. Żadnego szmeru, żadnego dźwięku. Napotkane ubezpieczenia niemieckie jak najszybciej wyminąć, patrole przepuścić. W razie ostrzelania odskoczyć i paść. Nie wdawać się w walkę bez konieczności. Mieć na uwadze ogólne zadanie: zaskoczenie nieprzyjaciela na postoju w Kamieńsku. Zniszczenie czołgów tu - i pokazał palcem w gwiazdę szos - jest celem, a nie walką w polu. Przede wszystkim o tym proszę pamiętać. Po dostaniu na skrzydło i tu, na tyły nieprzyjaciela - major pokazał znów między promienie dróg - równoczesne uderzenie o wpół do pierwszej i punktualnie, proszę panów. W razie wcześniejszego przejścia, położyć się, zaczekać. To bardzo ważny szczegół . Czy któryś z panów oficerów nie zdołał zaopatrzyć się w zegarek ze świecącymi liczbami? Przerwał pułkownik.
Nikt nie odezwał się.
- Wszyscy mają, to dobrze. Może zatem pan major zechce sprawdzić w ciemnym kącie pokoju, czy liczby dobrze widać.
Podoficerowie rozsunęli się, przepuszczając oficerów ku rogom izby. Ich postacie murem osłaniały lampę. Pułkownik patrzał przez nich. W milczeniu czekał, aż oficerowie wrócili w krąg światła.
- Czy zegarki uregulowane?
- Tak jest, panie pułkowniku - odparł major.
- Więc dla pewności: jest 22:24.
Prawie wszyscy patrzyli na tarcze z kręgiem liczb, ktoś lekko przesunął wskazówkę.
- Dobrze.
- Więc uderzenie równoczesne - mówił znów major - z bagnetem na broni, z granatem w ręku. Każdy działa sam. Dowodzenie ustaje. Jeden wspiera i chroni drugiego. Przede wszystkim niszczyć zbiorniki z ropą, potem wozy pancerne, wreszcie siłę żywą.
- Czy ludzie są dokładnie pouczeni, jak niszczyć zbiorniki i czołgi benzyną? - ponownie przerwał pułkownik.
- Tak jest. Sam wytypowałem strzelców po pouczeniu.
- Doskonale
- Wobec tego jeszcze ostatnie - kończył major. - Wycofanie równoczesne na zieloną rakietę. Gdyby rakietnice zawiodły, wycofanie na okrzyk "W Ł O D E K". Łatwo zapamiętać, bo to imię pana majora. Okrzyk ten też służy jako znak wzajemnego rozpoznania w ciemności czy zamieszaniu. Powrót dowolny. Zbiórka tu. To chyba wszystko.
Major podniósł wzrok i zatrzymał go na dowódcy pułku.
- Kto ma jakie pytanie? - Spytał pułkownik - może coś nie jest dość jasne?
Nikt nie pytał, raczej podziwiano drobiazgowość przygotowania akcji.
- Zupełnie jak na manewrach - szepnął któryś podchorąży do swego oficera.
- O, panie, pułkownik zawsze taki: dociąga na ostatni guzik.
- A co zrobi plutonowy Suchonos jeżeli oficer zostanie ranny - zapytał tymczasem pułkownik.
- Obejmę dowództwo, panie pułkowniku.
- A znacie drogę?
- Tak jest
- To proszę powtórzyć - patrzał w stronę podwładnego.
- Idę kolumienką przez most - zaczął podoficer, przeszedł rzeczowo całą trasę i kończył - ...potem jedna szosa, druga i mój kierunek uderzenia, panie pułkowniku.
- Dobrze . A kapral Możdzeń.
Wezwany nie mniej dokładnie powtórzył drogę i swoją partie zadania.
- Tak. Nic więcej nie mam. Proszę zebrać oddziały, powtórzyć jeszcze strzelcom, jak się niszczy benzyną. To bardzo ważne. Dziękuje panom.
Dziwnie uderzyły o siebie obcasy butów, które nie miały ostróg.
Zbliżała się godzina odmarszu . Jeszcze któryś za chałupą zaciągnął się papierosem i pośpiesznie zadeptał iskrę rzuconego ogarka. Sprawnie odbywała sie zbiórka. Ktoś dopinał sprzączki przy chlebaku, pełnym granatów. Któryś oddał drugiemu swą małą butelkę z benzyną, a sam wepchnął do kieszeni większą, półlitrową, inny zaczepił łyżkami kilka granatów między ładownice, patrząc na oficerów, którzy tak właśnie umocowywali uzbrojone ręczne pociski na swych pasach: z cienkiej blachy - zaczepne, bardziej wydłużone, karbowane - odporne.
- Bagnet na broń! - przeszło przez cztery oddziałki.
Tu i tam lekko zgrzytnął wyciągany brzeszczot, klapnęła stal o blask księżyca siadł na gotowych ostrzach. Padły marszowe komendy. Odeszli milcząco. Nie nieśli nic zbędnego. Zdawali się stąpać najciszej. Sylwetki ich pochłonął przyjazny mrok. Nie wiedziałoby się , że byli tu przed chwilą, że ponieśli ze sobą swój tajemniczy, precyzyjny plan. Dowódca szwadronu ubezpieczającego został z dowódcą pułku. Przeżył bardzo przykrą chwilę. Tak się cieszył z powierzonego mu zadania, tak niecierpliwie oczekiwał wykonania. Potem naraz zmieniło się wszystko. Oddział zjawił się już zorganizowany. Odeń nie wzięto choćby plutonu. Po przyjeździe pułkownika, prosił go o zezwolenie mu na wzięcie udziału w wycieczce. Nie zostało mu to przyznane. Podobno, cały pułk chciał iść! Była masa ochotników. Był tylko jakby jednym z nich. Powierzono mu wprawdzie odpowiedzialne ubezpieczenie, lecz była to rola bierna, wyczekująca, może tylko teoretyczna. A tam teraz szli. Szczęśliwcy - oficerowie prowadzili swe kolumienki. Jego młodszy oficer patrzał na drżącą ruchliwą strzałkę busoli i pilnował kierunku. Kto by nie chciał być z nim!
- Chodźmy na wzgórze - wyrwał go z rozmyślania dowódca.
Wyszli przed wieś. Adiutant był trzeci. Nie dzwoniły ich oficerskie ostrogi, czasem tylko błysły od srebrzystej poświaty. Jakby urzeczeni zasadniczymi instrukcjami odprawy - milczeli. Nikt nie patrzał na pełno - gwiezdne niebo.
Zastukotali krokami na mostku, pod którym w ciszy szeptała rzeczka. Teren wznosił się. Brzegiem szosy podeszli pod pagórek i stanęli na jego szczycie. W pobliżu było miejsce gdzie skryło się ubezpieczenie. Poszli dalej. Minęli kępkę zabudowań. Zdawało się, że pułkownika ciągnie jego własna wola działania. Uplanował całą akcję, posłał swoje zbrojne ramie do wykonania, a teren, jakby oczy z całą głową ciągnęły się za uderzającym ramieniem. Jeżeli rozmiar przedsięwzięcia nie pozwalał mu pójść samemu, to jednak chciał być jak najbliżej, widzieć na własne oczy, słyszeć na własne uszy. Szedł, szedł, byłby poleciał za swoimi strzałami, byłby przejrzał dla nich mrok, czuwał nad nimi. Tamci też szli, już dość daleko w przodzie, zapewne schodzili pochyłością całego terenu w czerń, ku swojemu celowi, kupie polskich domów, w których osiadł wróg. Teren wabik. Naturalnym spływem kierował ku miasteczku. Niemcy tam z dołu musieli by przykładać głowy do ziemi, aby pod górę wypatrzyć kolumienki na tle nieba. Patrząc ze swojego wzrostu, nikt nie mógł ich dostrzec. Księżyc nie mógł im szkodzić, właśnie kontrastował górną jaśnią z przyziemną ciemnością. Trzej oficerowie czuli w tym miejscu teraz bliskie sobie dwójki kolumienek. Fosforyzujące światła na magnetyzowanej igły orientowało krok, rozpuszczonych w ciemni oddziałów.
Nie dochodząc do przepustu strumyka, za przykładem dowódcy stanęli.
Młodsi oficerowie zeszli do rogu, a pułkownik wszedł na piaszczysty stożek obrośnięty darnią. Był już bliżej. Teraz jakby chciał być wyżej, patrzeć dalej. Stał, jak rzeźbiona sylweta na krągłym stole. Wszyscy trzej patrzyli z pochyłości. Widzieli zarys miasteczka, którego bryły zamazywały się i tonęły w czerni. Nieodgadniona cisza siedziała wokół. Nikt nie mógł wiedzieć co przyniesie bliski czas. Każdy z trzech widzów tajemniczej ciemności ziemi przeżywał niepokój. Dowódca całym sobą zdawał się wnikać w przestrzeń. Była nieuchwytna zasłonięta przed nim.
- Gdzie są? - myślał - pewno już rozdzielili się na cztery człony.
Całą duszą był ze swoimi, tam, w tej zagadkowej ciszy. Z nimi przeżywali ich każdy krok. Omal drżał o nich, o powodzenie czynu, ich szczęśliwy los. Całego siebie dałby w ofierze, żeby tylko tam w dole spełnił się jego dokładny plan. Tam w ciemności szedł ku nieznanemu sam honor, jego pułkownika.
Milczał, napięty gorącą niecierpliwością. Spoglądał co parę minut na zegarek.
- Powinni być już blisko, coraz bliżej. Dochodzą do pierwszych domów czterema cichymi grotami. Nigdzie nie odezwał się pies. W pełnej wrogów wsi chyba czuły, że teraz idą swoi ....Nadchodzi sekunda uderzenia. Uderzą, jak twarde widły w śpiące oczy. Lada chwila, w każdym cieniu mogą nastąpić na placówkę.
Nie mógł wtedy wiedzieć, że właśnie jedna grupka już natknęła się się na dwóch Niemców, leżących przy ręcznym karabinie maszynowym. Nie ruszyli się. Spali. Postój nie był należycie ubezpieczony. Bardziej osiągalną stawała się opancerzona broń, rozbrojona niedbalstwem swojej załogi. Wszyscy, wpatrując się w nich uważnie przesunęli się obok złowrogimi cieniami. Ostrza bagnetów jeszcze nie rozmachnęły się w nich.
Dopiero, gdy odeszli trochę, huknął strzał przebudzenia.
- Właśnie minęło wpół do pierwszej szepnął pułkownik.
Wszyscy trzej stali napięci i stłumieni, jak struny, które szarpał bezdźwięczny niepokój i pragnienie pełnego powodzenia dla tamtych tam... Nikt nie wiedział, że jeden ze strzelców dostał w bok, lecz nawet nie uczuł tego w pierwszej chwili. W ciemni nie było widać krwi. Czy obudził się któryś z nad r.k.m-u? Czy był to kto inny?
I nagle ciemń przestała być ciemnią! Na strzale szosy wybuchł jasny płomień i oświetlił, z niego bijący, czarny słup dymu.
Zbiornik! - skoczyło w myśli trzech widzów.
Wkrótce wytrysnął drugi płomień. W chwilę zrodził się trzeci. Krasna poświata padła na panoramę miasteczka, czerwienią wyczarowała biały kościół. W źródło nocnej poświaty nieba padła wojenna poświata ziemi. Niszczała życiodajną posoką nieruchomych maszyn. Równocześnie cisza przestała być ciszą.
Tępo gruchnęło kilka granatów. Znów kilka. Nagle cichość uśpionego miasteczka w krwawe palce chwyciło czerwone piekło. Wszczął się jakiś krzyk, biegania, nawoływania, w które wbijał się, jak bagnet, nieludzki krzyk!
W zastygłą ciszę uderzył dźwięcznie ten głos pełnego zaskoczenia, głos rozpaczy przebijanych, głos na chwałę zwyciężonych niemo. Z przeszło 3 kilometrowej odległości oficerowie patrzyli na daleki obraz sukcesu. Grozę widowiska przeżywali jednak inaczej niż Ci, którzy pośpiesznie działali tam. Z oczekiwania odprężeni radością, trwali jeszcze w napięciu odgadywania stopnia triumfu, kosztu własnych strat.
Chcieli by mieć sto oczu, aby się napaść widokiem, chcieliby doznać stokrotnego zaostrzenia wzroku, aby źrenicami wpaść tam i widzieć dokładnie i w każdym miejscu. Zajrzeć w te stodoły, gdzie rzucono wybuchy między tych, co częstokroć zasnęli po raz ostatni, spojrzeć w oczy trzeszczącym, migotliwym pożarom, które zjadały świeże żniwo, lecz gnały Niemców z polskiej stodoły. Patrzeć na tych wybiegających pojedynczo, na których za wierzejami czekało pchniecie lub strzał, patrzeć jak rośnie stos. Czuć ten gryzący dym, oddech pożarnego żaru. Bliżej słychać wybuchy granatów, które rwą od dna wojenny wóz najeźdźcy, rwą gąsienicą, widzieć, jak rozgrzana ręka pośpiesznie odkręca kurek zbiornika ropy, druga leje trochę z buteleczki na zimną blachę, a potem sadza tam płomyk, który ciurkiem biegnie, zbiega w otwór i stamtąd jasno, hucznie wybucha! Cóż dał by pułkownik za to, aby widzieć, jak niemiecki oficer wybiega niedopięty z chałupy, na oślep leci do czołgu, przy którym podchorąży właśnie wyrwał prze wleczkę granatu. Niemiec wskakuje do wozu. Podchorąży przytrzymuje klapkę , drugą ręką wrzuca do środka odbezpieczony pocisk i zatrzaskuje wybuch w stalowej pułapce. Dobrano się do skorup potworów naziemnej wojny, dopadli broni! - Jęki, wywołania obcych słów rozdzierały powietrze, promieniowały w koło niesamowitą gamą. Jak mrowisko, zapalone nagłym pierunem! Bezruch, gęsta cisza i ciemń obrazowały ten batalistyczny kłąb ruchu, wrzawy i wstrząsających głosów wśród drgającej krwawo jaśni. Porucznik Rogatko zapomniał o swoim zawodzie. Tkwiąc oczyma w gwieździe płomienia, śmiał się do siebie, szeptał urywane słowa. Jakieś motory zawarczały. Zapewne kilku czołgom udało się wyrwać z obłąkanego miasteczka, bo chaotycznie posypały się ku domom snopy świetlnych pocisków. W tem w niebo wyleciały zielone gałki światła. Dwie. Jak wilcze świece ... Po chwili druga para ... chyba je musi widzieć każdy. Już pewno wszyscy wtopili się w opiekuńczą ciemność. Zagadką pozostawało nadal, jak wrócą, kto wróci, jak okupiono? .....
Minęły minuty, w których tam rozegrał się dramat zemsty wojny na wojsku, niepomnym zasadniczego prawa, że żadna siła nie może lekceważyć swego ubezpieczenia nawet, gdy jest pancerną siłą. Nawet gdyby byli jeszcze bardziej pancerni, nie wolno im było zapomnieć, że noc jest sojuszniczką także i gołej ręki.
Nastało teraz ostatnie oczekiwanie. Inne struny duszy dowódcy trącała każda płynąca minuta. Bieganina, strzały i wołania długo jeszcze dolatywały z miasteczka. Musieli jeszcze wzajemnie postrzelać się w cieniach, w opłotkach. Nastrzelali się też do przywidzeń, do zwodniczych złud własnego przerażenia. Nawet wybuchały granaty. Potem zostały tylko chwiejne plamy kilku pożarów na czarnym parawanie, nieprzejrzanej przy ziemi, nocy. Kto wróci? Co powie pierwszy? Kto tam został? - przeszywało mózgi czekających przed wsią. Kto stanie pierwszy na tle pożogi. Oto zamajaczył wreszcie. Już kroki stawały się wyraźniejsze. Szedł na pewno jeden. Por. Rogatko pośpieszył mu na przeciw.
- No, jak tam było? - zapytał, rozpoznając strzelca.
- Strasznie było. Zapaliliśmy zbiorniki - mówił zdyszany - a potem nakłuliśmy Niemców, jak baranów.
Trudno było coś więcej wydobyć. Był jakoś oszałamiająco ucieszony, jakiś wstrząśnięty, nie umiał odmalować obrazów, które niedawno odbijały się w tęczówkach szerzej rozwartych oczu, nie umiał opowiedzieć prostym słowem wrażeń, które zostaną mu na całe życie. Nadchodzili inni. Grupkami, pojedyńczo. Na bagnetach, miast srebra księżyca, nieśli krew i odblask płomieni. Wszyscy rozradowani jacy upojeni sukcesem. Z opowiadań oficerów, podoficerów z urywanych zdań strzelców, z przechwałek, niedomówień, milczenia barwiła się składanka zwycięskich kilkunastu minut. Trzy zbiorniki, kilkanaście czołgów i ...... nakłuci jak barany.
Zbiórka oddziału wykazała brak czterech ludzi, jednego rannego zabrał pułkownik do swego łazika.
- Zostanie pan tu ze szwadronem do godziny piątej rano - zwrócił się dowódca do por. Rogatki - Następnie dołączy pan jako straż tylną pułku na Łękawa - Bełchatów. Konie brakujących zostaną.
Żołnierze z juczek wyjęli ostrogi, przypinali.
- Do wsiadania ! Wodze przerzucono przez końskie łby
- Na koń padła komenda.
Cienie koni urosły o postacie jeźdźców.
- Kierunek za mną - stepem - marsz! - Doszedł głos.
Wchłonął ich mrok. Zniknęli, jak tajemnicza, karząca dłoń.
- Nocny wypad na skrzydła i tyły nieprzyjaciela - myślał pozostający dowódca szwadronu - tak, to dobra rzecz. Któż by nie żałował że wypadało tylko ubezpieczać ....
Lecz sam czuł, że żal jego jest blady, przecież przede wszystkim się cieszył. (Cała akcja na Kamieńsk w nocy z 3 na 4 września 1939 zakończyła się bez strat polskich)




Relacja por. Tadeusza Rogatko